Poniedziałkowa ślizgawa
Po wczorajszym słonecznym, wspaniałym biegu powróciłem do popołudniowego biegania. Można by rzec nuuuuda. Ale nie, nie powiem tak! Nieważne o jakiej porze dnia, ważne że biegnę, że trwam. Dlaczego o tym piszę? Z prostej przyczyny - dla mnie to naprawdę ogromne osiągnięcie, że potrafiłem sam w sobie zbudować taką wytrwałość i regularność. Zaczynam się łapać na tym, że jak mam dzień przerwy, strasznie mnie nosi, czegoś mi brakuje. Niezwykle miło jest też słyszeć od rodziny czy znajomych słowa uznania względem tego co robię i jak robię. Jest to szalenie miłe!
Jeśli chodzi o dzisiejsze bieganie to względem warunków było niemal tak samo jak wczoraj. Miałem jednak wrażenie, że podłoże było bardziej śliskie. Źle nie było, ale uwaga i rozwaga były wskazane. Rozpocząłem tradycyjnie na Pabianickiej i tradycyjnie ruszyłem w stronę al. Włókniarzy. Tam masakra. Praktycznie od samego początku ogromny korek, który ciągnął się do świateł na ul. Czaplinieckiej. Mnie tam było wszystko jedno, bowiem mój szlak był czysty i "przejezdny". Biegłem więc wspomnianą al. Włókniarzy, Lipową, Czaliniecką, Podgórze, al. Włókniarzy, Wyspiańskiego, Mielczarskiego i znów Pabianicką, gdzie bieg zakończyłem. Średnie tempo raczej nie za dobre - 6:42 min/km, spalonych kalorii 651 a całość mojego dzisiejszego biegania TUTAJ.
Łącznie przebiegłem ponad 685 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz